Czy 11 lat to dużo?

Do tego wpisu wyjątkowo siadłam duuużo, duuuużo wcześniej. Zupełnie jak nie JA. Przed publikacją przejrzę go pewnie milion razy, poprawię 1000 razy i zastanowię się jeszcze 8000 razy czy na pewno powinie ujrzeć światło dzienne. Będzie wpisem wyjątkowym, bo przecież niecodziennie nasze czworołapy kończą lat 11. Będzie zawierał podsumowanie tych 11 lat wspólnie spędzonych. Naszych mikro i makro sukcesów, wtop stulecia, radości i smutków, heheszków, głupot i 1001 przygód wspólnie przeżytych. Czasu zabrakło na terminowe ukończenie. Doba okazała się zbyt krótka, a ilość dni tygodnia zbyt mała… Praca pochłonęła nas bez reszty, ale w końcu – z ponad tygodniowym opóźnieniem jest! Nasz wpis URODZINOWY!

Żeby wpis ten zyskał sens, należałoby zachować porządek chronologiczny rozpoczynając od początku. Tak więc cofamy się do roku 2007. Światem zaczyna rządzić Internet, ale taki jakby troszkę inny. Mniej w nim śmiesznych kotów, memów i gifów, nie mam pojęcia o istnieniu Facebooka, Instagrama i Netflixa. Ze znajomymi głównie komunikuję się SMSami na moim pierwszym telefonie z kolorowym wyświetlaczem i to w dodatku bez aparatu. Są wakacje przed rozpoczęciem 2 klasy mojego liceum, ponad życie kocham konie i żyję w błogiej nieświadomości jak bardzo wszystko może się zmienić w ciągu zaledwie lat 11.

Zawsze marzyłam o psie. Takim moim, najmojszym. Takim co wpatrzony we mnie jak w święty obrazek, idzie ze mną na spacer, jest tęcza, fruwają motylki… Wiesz o czym mówię prawda? Życie układało się tak, że w moim domu pies zawsze był, owszem. Problem w tym, że moją osobę (wówczas smarkatą i z pryszczem na czole) traktował jako dobrego współlokatora, człowieka od głaskania, dawania przysmaków i ewentualnej zabawy. Trudno tu mówić o jakiejkolwiek bezinteresownej więzi człowieka z przewodnikiem. Zawsze to mój tata był szefem i najukochańszym panciem…  Moje prośby zostały wysłuchane w 2007r. Po długich negocjacjach z rodzicami, w końcu w domu pojawił się wyszczekany wyczekany szczeniak. Przypominam że wówczas byłam 17-latką, marzącą o wiernym psie i towarzyszu spacerów.  Miał być beagle wyszedł mix border collie. Miała być suczka, wyszedł pies. Miał być wzorowo czarno-biały, wyszedł czarno-biały z czarnymi piegami. Cóż zrobić, trzeba brać co dają bo się jeszcze ktoś rozmyśli. Na moje kolana trafiła kulka. Taka czarno-biała, z kropkami na ryjku i chacharskim błysku w oku. Pierwsze dni naszej znajomości to kolejno:
a) negocjacje możliwości spania w łóżku
b) walka z inwazją pcheł
c) zapobieganie nocnym głupawką
d) walka z inwazją pasożytów wewnętrznych.

Archiwalne zdjęcie wykonane tosterem.

Nasze pierwsze tygodnie znajomości to niestety częste wizyty u lekarza weterynarii, leki i zastrzyki. Szaman okazał się poważnie zarobaczony. Z pogodnego szczeniątka uszła cała energia do zabawy. Na szczęście udało się go wyleczyć i energia powróciła ze zdwojoną siłą. Ja od tej pory mam nauczkę – decyzja o psie musi być przemyślana. 0 spontanicznych decyzji, dokładne poznanie hodowli i RODOWÓD!

Zdjęcie: Anna Cheba

W między czasie ja siedziałam w Internetach pochłaniając borderową i szkoleniową wiedzę ile sił w neuronach. Fora internetowe, strony, gazety, książki pochłaniałam wszystko. Szamko rosło, uczyło się, wygłupiało i patatajało. Z perspektywy czasu szczerze przyznaje się do popełnienia wielu, wielu błędów wynikających najzwyczajniej w świecie z niewiedzy. Cieszę się, że udało mu się wyrosnąć na fajnego psa kochającego pracę z człowiekiem.

Zdjęcie: Anna Cheba

Czytając internety wzdłuż, wszerz, wspak i w poprzek oczywiście natrafiłam na frisbee. Ponieważ miałam jakieś stare, wysoko nieprofesjonalne frisbiee, wygrzebałam je i tak… przepadliśmy. Chwilkę po tym zmieniłam je na prawilne materiałowe dyski, którymi z wielką radością bawiliśmy się. Mieliśmy w tym wszystkim więcej szczęścia niż rozumu. Całe szczęście w Internecie trafiliśmy na świetnych ludzi również ogarniętych frisbową zajawką. Nasze frisbee stało się bezpieczną zabawą i pasją. Rok później kibicowałam na moim pierwszy DCDC w Chorzowie. Chociaż bardzo chciałam wystartować, bałam się, że pies zwieje z pola, pobiegnie do innych grzecznych czworonogów. Podejrzewam, że kompletnie nikt z rodziny i bliskich znajomych nie wierzył w naszą zajawkę, a nasz występ klasyfikowali w kategoriach #siara #wstyd #przypał. Ponieważ zdanie innych od zawsze mało mnie interesowało, rok później postanowiłam spróbować i tak oto pojawiliśmy się na pierwszej w naszej karierze (i jak się okazało później – nieostatniej) liście startowej. Dzień przed maturą z języka polskiego, radośnie biegaliśmy po polu startowym robiąc to co lubimy najbardziej. Z samego występu pamiętam niewiele – stres mnie zjadł niemal do ostatniej kostki. Wiem, że był kompletną improwizacją oraz, że partoliłam wszystko co mogłam. Widziałam filmik z tego występu i nie mam bladego pojęcia jakich słów użyć aby to opisać. Biedny Szaman ratował co mógł używając swoich nadpsich mocy. Nasze wysiłki zostały docenione. W ciągu dwóch dni zmagań ugraliśmy szalone 4 miejsce. To dodało skrzydeł i zmotywowało do dalszej pracy.

No i poleciało… Seminaria, wspólne treningi, pokazy, zawody, przefantastyczni ludzie. Chociaż nigdy nie zdobyliśmy pucharów i medali, to w tych naszych sportowych przygodach zdobyliśmy coś znacznie ważniejszego. Biorąc w tym udział zdałam sobie sprawę, jak cudownym psem jest Szaman. Owszem darł ryja, czasami zachowywał się jak połączenie trolla, ogra i słonia w składzie porcelany, ale kiedy nadchodził czas pracy dawał z siebie zawsze wszystko! Nie ważne czy łapę urwało, pies obok szczeka, z głośnika dudni basem, jest plus milion stopni – dysk trzeba złapać.
Najwięcej energii kosztowało mnie zawsze ogarnięcie psa w pomiędzy startami. Szaman nie był uczony klatki, od zawsze przejawiał problemy z nadmiernymi emocjami i brakiem przejścia w tryb odpoczynku poza domem.
Brak umiejętności radzenia sobie z emocjami (czyli przeistoczenie Szamana w Szatana tudzież ogra) to niestety w dużej części efekt mojego niedoświadczenia, popełnianych błędów oraz braku mojej pewności siebie i stanowczości. Tak czas nam mijał. Z jednej strony doceniałam motywację Szamka, z drugiej demotywowała mnie nasz problem z komunikacją i brakiem odpoczynku poza startami i występami.

Czas naszych sportowych epizodów, to również czas moich studiów. Tak się jakoś podziało, że na moim kierunku plan zajęć był bardzo łaskawy, zajęcia zazwyczaj nie wymagały ode mnie jakiś nadludzkich wyczynów, zarywania nocek i innych podobnych 'rozrywek’. Typ imprezowicza też ze mnie raczej żaden. Skutkowało to tym, że miałam całkiem sporo wolnego czasu. Chadzaliśmy więc często na długie spacery ciesząc się swoim towarzystwem. Przedeptywaliśmy tak całkiem spore odległości ciesząc się zielonymi i urokliwymi miejscami w Tarnowskich Górach, Bytomiu, Radzionkowie i okolicach. Wolne chwile przeplataliśmy też sesjami sztuczkowymi, luźnymi treningami. Ot co, przeciętne życie, przeciętnego psiarza.

Do 2014 roku życie, wówczas siedmioletniego Szamana, było w sumie na stałym poziomie rozrywek. Moja nowa praca przyniosła w naszym wspólnym życiu sporo zmian. Chociaż nie brakowało nam funduszy na psie przyjemności, zabrakło czasu. Nie mniej niż 8 godzin w pracy, dojazdy, często nadgodziny w domu – to bardzo odbiło się na naszym wspólnym życiu. Dodatkowo kontuzje prowadziły do zmniejszonej intensywności naszych treningów. Zwłaszcza zimą wymęczona obowiązkami, padałam na twarz zalegając na kanapie. Szaman dzielnie towarzyszył zamieniając się w kanapowca pierwszej klasy. BTW tak się zastanawiam, czy przyznają medale za kanapowanie?

Dalej staraliśmy się w miarę aktywnie spędzać wolne chwile, chociaż zwyczajnie zaczęło mi brakować doby na wszystko. W między czasie badania potwierdziły problem z kręgosłupem, prowadząc do zaprzestania naszej przygody z frisbee. Klamka o psiej emeryturce zapadła. Wtedy też pojawiły się szalone plany o przeprowadzce razem z Ł. do Wrocławia…

I tak oto od ponad roku mieszkamy sobie radośnie we Wrocławiu. Tu żyjemy, pracujemy w domu i prowadzimy umiarkowanie aktywny żywot. Rzucając etat zyskałam czas. Czas na dłuższy spacer  z rana, kiedy słońce ledwo co wstało i wszystko budzi się do życia. Podpatrujemy sarny, zające, ryjówki i jaszczurki. Cudowny spokój ducha to uczucie, które zyskałam dopiero we Wrocławiu. Mamy w końcu czas na spokojny trening. Czas na wspólne siedzenie i odpoczywanie na kanapie. Praca też wydaje się efektywniejsza kiedy pod ręką zawsze mam swoje ukochane futro.

Równowaga w przyrodzie musi być zachowana jak to mówią. Żeby szczęścia nie było aż tyle, Szamko nadmiernie upodobał sobie wizyty w przychodni weterynaryjnej. Awarii mieliśmy już kilka, całe szczęście udaje się je jakoś opanować i wyprowadzić burka na prostą. Wszystko po to, żeby znowu patatajał, darł paszczę i zarażał szczęściem.

Drogi Czytelniku jeżeli dotarłeś do tej części, to jestem pod ogromnym wrażeniem! Jak sam widzisz, 11 lat to sporo czasu. Tu zaledwie telegraficzny skrót. Szkoda, że blog powstał dopiero teraz. Kto by pomyślał, że jeden mały piesek aż tak namiesza w moim życiu! Dziękuję mu za to z całego serducha, bez niego moje życie pewnie wyglądałoby całkiem inaczej. Dziękuję mu za cierpliwość i radość.

02.07. Szaman obchodzi swoje 11. urodziny. Życzę Ci więc piesku jeszcze wielu spędzonych wspólnie lat i zdrówka bo zdecydowanie jest najważniejsze. A z całą resztą damy sobie radę, bo jak nie my to kto?

 

Zobacz równiez